Kredyt we frankach to jedno z bardziej gorących tematów ostatnich dni. Fakt, iż podrożała jedna z walut obcego kraju jest w sumie sytuacją codzienną, ale ta wiadomość zmroziła wielu. Frank powyżej 4 złotych!
Czy Polska miała jakikolwiek wpływ na kurs waluty Szwajcarów? Nie, absolutnie i w żadnym momencie. Co więcej, nie tylko my. Europa również nie była w stanie bronić kursu euro do franka, podobnie wszystkie inne kraje, niepomiernie bogatsze od Polski. Dlaczego zatem mielibyśmy obciążać winą sektor publiczny w Polsce? O tym co w istocie można zrobić napiszę za moment, ale w tym miejscu warto wiedzieć, że kursy walut to makroekonomiczna polityka monetarna i potencjał pojedynczego kraju niczego tu nie zmieni. Szczególnie kraju takiego jak Polska, który nigdy w swojej historii nie był kluczowym graczem światowej ekonomii. Niestety.
Ale tyle o ogólnej sytuacji. Teraz mały przykład. W 2005 bierze Polak kredyt. Wówczas kwota 100 tysięcy złotych kredytu rozłożona na 30 lat dawała ratę ok. 450 złotych przy kredycie we frankach i … 900 złotych przy kredycie w złotówkach. Miesięcznie! Skąd się brała taka różnica? Frank był oprocentowany według wskaźnika LIBOR (londyński indeks wymiany międzybankowej), zaś złotówka według WIBOR (warszawski odpowiednik LIBORA). Zresztą, mniejsza o przyczyny – skutki były takie, że przez całe lata frankowicze płacili dużo mniejsze raty niż ci, którzy mieli kredyt w złotówkach.
Złotówkowych kredytowców jest zdecydowanie więcej. Po drugie w naszych okolicach kredyt to 100, może 200 tysięcy złotych. A w Warszawie pół miliona to taki sobie średni kredyt. W naszym regionie rzadko kogo stać na kredyt we franku, w Warszawie większość brała właśnie walutowe. Więc ta różnica kursowa dotyka głównie dobrze zarabiających, cieszących się życiem ludzi z dużych miast. Powinno to również oznaczać, że ludzi lepiej wykszatłconych, którzy znają pojęcie ryzyka kursowego. Mimo to, właśnie ci ludzie właśnie najgłośniej protestują. W mojej ocenie, na szczęście nie tylko mojej, nie można traktować jednych kredytobiorców lepiej niż innych. Dlatego nie wolno podejmować działań, które miałyby prowadzić do spłacania kredytów za część obywateli. Bo rząd, jak zawsze powtarzam za Margharet Tatcher, nie ma własnych pieniędzy, operuje pieniędzmi obywateli. Dlatego też, ewentualne pomaganie kredytobiorcom we franku, oznaczałoby, że za ich ryzykowne decyzje konsekwencje ponosić musieliby ci, którzy takiego ryzyka nie chcieli. Nawet ci, których na taki frankowy kredyt nie było stać. Dlaczego zatem mieliby ponosić ryzyko czyjeś? Dlaczego mają płacić za czyjeś mieszkanie? Nie widzę takiego uzasadnienia. I jestem w tym chyba obiektywny, bo mnie również sytuacja kredytu walutowego dotyczy. Ale nigdy do głowy mi nie przyjdzie obarczać moim ryzykiem czy decyzjami osobistymi, kogoś innego. Podobnie, wiem, zachowuje się wiele osób, które mają kredyt we frankach. Za to wyrażam im słowa uznania i szacunku.
Co do możliwości działania przez państwo w obronie obywateli biorących kredyty, zostały one podjęte. W bardzo rozsądnym i sprawiedliwym ujęciu. W ubiegłym tygodniu w Ministerstwie Gospodarki kierownictwo spotkało się ze Związkiem Banków Polskich. Po ciekawej dyskusji banki złożyły otwarta propozycję – każdy kto wziął kredyt we franku, może go przewalutować po kursie z dnia podpisania umowy. Czyli jeśli wziął w 2005 roku, to jego kredyt zostanie przeliczony po cenie 2,50 a nie 4,20. Zatem nie będzie miał 400 tysięcy, ale tylko 250 tysięcy do spłacenia. Ale jest oczywiście warunek – wyrównanie rat tak jakby wziął wtedy (w dniu kiedy rzeczywiście go brał) kredyt w złotówkach. Propozycja uczciwa, prawda? Bardzo hojna wręcz. I co? I nic! Nie ma odzewu, nie ma chętnych. Dlaczego? Bo to się nadal bardziej opłaca – mieć ryzykowny kredyt we franku niż w złotówkach. Druga propozycja to przywrócenie okresowe zasad ustawy antykryzysowej. To znaczy w przypadku straty pracy przez obywatela który ma kredyt, pozwala mu się zawiesić spłacanie rat na okres maksymalnie do roku. Nie oznacza to, że nie musi spłacać, może jedynie zawiesić raty w okresie kiedy ma problem z pracą. To w mojej ocenie podejście bardzo pozytywne, bo pozwala ratować popyt wewnętrzny, jednocześnie nie przenosząc ryzyka kredytowego na społeczeństwo. Każdy płaci za swoje długi sam, jednak czasem można ten dług nieco odroczyć. Co jest działaniem sensownym.
Drugim poważnym tematem mijającego tygodnia jest wojna. Wojna realna tocząca się w Donbasie oraz ta zadeklarowana jako „coś fantastycznego” przez jednego z dawnych działaczy „Solidarności” pana Bujaka. Tak, zdaję sobie sprawę, że dawne legendy i gwiazdy ruchu solidarnościowego mocno zbladły (tu podam jaskrawy dla mnie przykład pana Frasyniuka), ale jednak takiego upadku jak ten pana Bujaka nie spodziewano się chyba. Pomyślałem sobie, że NSZZ „Solidarność” przez byłych liderów jest często krytykowana (czasem nie bez racji), ale tym razem to ulga dla związku, że pan Bujak jest już dawno poza tym ruchem. Bo to co powiedział, zakrawa na zdradę interesów narodowych. Mocne słowa, ale przy tych wypowiedzianych w RMF przez pana Bujaka i tak delikatne. Zachęcanie do wojny, do posłania naszych żołnierzy przeciw Rosji, żebyśmy lepiej wyglądali na salonach europejskich jest skandalem niebywałym. Bezmyślnością i nieświadomością otoczenia. Słowa „jeśli będzie wojna z Rosją, to będzie problem Rosji” świadczą dobitnie, że pan Bujak w chwili tego wywiadu kontaktu z rzeczywistością nie miał. Niemniej jednak wypowiedział to zdanie obywatel, żaden decydent. Obywatel Bujak, może po dotarciu do domu ochłonął i zamknął się ze sobą i swoim wstydem, ale gorzej, że do tych słów w pewnym zakresie przyłączył się poważny polityk. Kandydat na prezydenta RP z ramienia PiS pan Andrzej Duda w wywiadzie po słowach Buhjaka nie tylko nie odciął się od jego tezy, ale stwierdził, że wsparcie dla Ukrainy należy wziąć pod uwagę. Ja wiem, że nie miał pewnie na myśli szarży ułańskiej, czy nalotów na Kreml, ale jednak w jego słowach rozwaga powinna iść o wiele dalej niż w słowach przeciętnego obywatela. Bo jego słów uważnie słuchają politycy, ale i przedsiębiorcy. I sytuacja, kiedy kandydat dużej partii na prezydenta rozważa w ogóle wojnę, oznacza w gospodarce jedno. Jeśli pan Duda miałby szanse na urząd prezydenta, inwestorzy w popłochy uciekną z kraju, w którym może być przypuszczalnie teoretycznie wzięta pod uwagę wojna. Promil takiego ryzyka oznacza krach gospodarczy. Na szczęście szanse pana Dudy są niewielkie, tak również oceniają to prawdopodobnie rynki finansowe, i krachu to nie spowoduje. Niemniej jednak dla polskiej gospodarki takie wypowiedzi są szkodliwe. I warto unikać zbyt wielkich spraw, kiedy nie ma potrzeby. Polska w wojnach już się krwawiła wiekami. Cieszmy się pokojem i nie narażajmy go bezmyślnie.
Napisz komentarz
Komentarze