Ostatnio miałem okazję być w Muzeum Tradycji Rzeczypospolitej w Warszawie. Oprowadzał mnie kustosz tego muzeum Krzysztof Konstanty Radziwiłł, noszący tytuł książecy wraz z marszałkiem bractwa kurkowego Gniewomirem Rokoszem Kuczyńskim. Piszę o tym dlatego, żeby pochwalić się nieco ich oceną mojej znajomości historii najnowszej, którą ocenili jako zaskakującą. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale zupełnie poważnie z rozrzewnieniem wspomniałem moje czasy szkolne w SP 7 na Pułankach i lekcje historii z Panem Piotrem Kiliańskim. Dwukrotny udział w olimpiadach, ten stres w kolejnych etapach… I refleksja – to co wydawało nam się przeszłością, która raz na zawsze minęła, okazuje się znowu rzeczywistością. Historia jest jednak jednym wielkim kołem, które co jakiś czas przetacza się po nas wszystkich. W tej chwili według wielu komentatorów wracamy mniej więcej do roku 1938 i sytuacji przed wybuchem II wojny światowej.
Już kilkakrotnie odnosiłem się na łamach moich felietonów do konfliktu na Ukrainie. Od początku jestem zwolennikiem wyważonego podejścia do sprawy, a przeciwnikiem zachwytów nad pomarańczową, różową, czerwono czarną czy jakąkolwiek inną rewolucją. Być może to kwestia zbyt małej wrażliwości na romantyzm, a może po prostu trzeźwej obserwacji rzeczywistości, ale ja po prostu nie wierzę w romantyczne zrywy w rodzaju ukraińskiego. I tak, podzielam zdanie komentatorów, że bez wsparcia Rosji niemożliwe byłoby utrzymanie takiego poziomu sprawności bojowej jaką prezentują bojownicy z Donbasu. Przecież niewielkie województwa blokują armię kraju większego od Polski. To Ukraińcy bronią się w tym konflikcie, ale stosują w rewanżu głównie ostrzał artyleryjski miast. Dlatego „Ukropy” są znienawidzeni przez ludność terenów kontrolowanych przez „Separów”. Dlatego też pokój i pojednanie na tych ziemiach będzie bardzo trudne. Wstrzymanie walk jest możliwe, bo przecież każdy chce żyć, ale spokoju tam nie będzie na długo. Cytując swobodnie Henryka Sienkiewicza, znów o Ukrainie można powiedzieć „nienawiść wrosła już w serca i na długo zatruje krew pobratymczą”.
Wracając do stanu militarnego, Rosja jak napisałem z pewnością jakoś wspiera separatystów. Ilość wystrzeliwanej amunicji, posiadane czołgi i transportery, stałe wyżywienie – skądś brać się musi. Ale pamiętajmy dla sprawiedliwości, że kilkumiesięczne przebywanie na Majdanie bojowników banderowskiego „Prawego Sektora”, ówczesnych separatystów czyli „majdanowców”, też nie odbywało się bez solidnego wsparcia. I tak jak zachodnia cześć kraju naszego sąsiada nie akceptowała Janukowycza, tak po prostu wschodnia część nie akceptuje Poroszenki i Jaceniuka. Mają do tego prawo. I to jest niezauważane w debacie publicznej w ogóle. Uznaje się jedynie prawo amunicji. A to wróży bardzo źle dla przyszłości Europy.
W obecnej sytuacji znów rozpoczęły się dyskusje o możliwościach rozwiązania problemu. I znów, jak w 1938 spotkali się przedstawiciele kilku krajów (niektóre się powtarzają, jak Niemcy i Francja), znów w Monachium, by rozmawiać o załagodzeniu konfliktu. I podobnie jak w 1938 Polacy znów zabierają głos nieco nierozważnie. Wtedy, przed wojną byliśmy pewni sojuszu z Francją i Wielką Brytanią. Wtedy też zapewniano nas, że nie oddamy ani guzika od munduru (po Katyniu faktycznie guziki nam zwrócono). Mieliśmy płomienne mowy Becka, zapewnienia Rydza Śmigłego, fanfaronady i napinania muskułów. Zamiast spokojnie się przygotowywać i w skupieniu obserwować rozwój wydarzeń, by być gotowym do odpowiedniej reakcji, my jak mamy w charakterze, podgryzaliśmy Niemców. I skończyło się na tym, że Hitler, który początkowo myślał o Polsce wręcz przyjaźnie (Beck bywał w domu Hitlera), przekonał się że Polska zapalczywość jest dla niego niebezpieczna. I zamiast początkowego zamiaru natarcia na zachód postanowił uderzyć na wschód. Czym się skończyło – wiemy.
Dzisiaj, nasza rzeczywistość wygląda jak powtórka z tamtego koszmaru. Nie dość, że Rosja przyparta do muru będzie miała tylko jedną drogę – przed siebie, to na dodatek ustami pewnych polityków bardzo chcemy, żebyśmy to my stali się ponownie celem agresji. Tak bowiem odbieram zachowanie pana Radosława Sikorskiego, obecnie Marszałka Sejmu RP. Nie wiem w jakiej formule, ale wyjechał na konwencję do Monachium i „zabłysnął” stwierdzeniem, że w jego ocenie Rosja chce zająć całą Ukrainę. Czym się kierował, nie wiadomo, być może pamięć znów go zawiodła, a może skupiony był na rozliczeniu swoich kilometrówek, ale ta wypowiedź do mądrych i chwalebnych nie należy. Zazwyczaj podkreślam, że zachowania polityków PiS są szkodliwe dla polskiej gospodarki i polityki międzynarodowej. Tym razem jednak Sikorski podbił stawkę bardzo wysoko. Wprawdzie on też wywodzi się z PiS, ale dzisiaj odpowiedzialność za niego ponosi jednak PO. I bardzo żałuję, że takie wypowiedzi z ust ważnego polityka mojego koalicjanta padają. Zwyczajnie szkodzi to interesowi Polski. Polityki międzynarodowej, na skraju militarnego zagrożenia w sąsiedztwie, nie uprawia się frazesami. Nie zabezpiecza się kraju prężąc muskuły. To już powinniśmy wiedzieć z historii. Może nam to przypomnieć choćby książę Radziwiłł, czym skończyły się podobne oświadczenia w 1939 roku. Mam nadzieję, że przed kolejną wpadką medialną, pan Sikorski trochę chociaż poszpera w historycznych książkach i skonfrontuje swoje wewnętrzne przekonania z nauką płynącą z historii. Żeby już nie narażał siebie, swoich kolegów, a nade wszystko Rzeczypospolitej. Bo najwyższym dobrem naszym jest bezpieczeństwo obywateli. A żeby byli bezpieczni, muszą żyć. A my, Polacy, z wojen w Europie wychodzimy zawsze w najgorszej kondycji, jeśli chodzi o straty w ludziach. I właśnie dlatego, dzisiaj powinniśmy dużo ostrożniej dobierać słowa, deklarować pomoc i wysyłać się wzajemnie do walki. Wojny bowiem wypowiadają ludzie starzy, giną na nich głównie młodzi…
Ale żeby nie kończyć tak smutno, podzielę się ciekawostką z wizyty w muzeum, o której pisałem na wstępie. Otóż dowiedziałem się, że pierwowzorem roli pułkownika Waredy z powieści „Kariera Nikodema Dyzmy” był… Michał Tokarzewicz – Karaszewski. W czasie wojny generał, założyciel i pierwszy dowódca Związku Walki Zbrojnej (Armii Krajowej), a przed wojną właśnie słynącego z zamiłowania do warszawskiego życia nocnego pułkownika. Co więcej, pan pułkownik Tokarzewicz – Karaszewski był również biskupem kościoła teozoficznego, który istniał przed wojną. I do tego właśnie Dołęga – Mostowicz nawiązał poprzez komiczny wątek „wielkiego trzynastego”. Wspomnienie serialu, rola Romana Wilhelmi, wspaniałe kreacje innych aktorów, zawsze przywołują u mnie dobry humor. I w takim właśnie, mam nadzieję Państwa zostawić. Miłego tygodnia.
Napisz komentarz
Komentarze