Nie ma jednoznacznej, klarownej, precyzyjnej definicji pojęcia „polityka”. Już w starożytności, Arystoteles uznał, że jest to sztuka rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. Bardziej współcześnie to pojęcie jest definiowane jako „szeroki wachlarz sytuacji, w których ludzie kierujący się odmiennymi interesami działają wspólnie dla osiągnięcia celów, które ich łączą i konkurują ze sobą, gdy cele są sprzeczne” - /Stephen D. Tansey/. W mojej ocenie obydwie definicje uzupełniają się i są kwintesencją tego, jak rozumiem politykę. Niektórzy, jak słynny Maks Weber dodają jeszcze, że istotną właściwością polityki jest odwoływanie się do przemocy. Chyląc czoła przed trafnością tej tezy, sformułowanej na podstawie wielu niestety niechlubnych przykładów, nie można udawać, że przemoc i odwoływanie się do niej w polityce nie istnieje. Należy tylko ubolewać, że ta właśnie cecha politycznej działalności bardzo często dominuje wśród osób, które zajmują się na co dzień polityką. Jeszcze większym zmartwieniem jest fakt, że dotyczy to Polski, naszego młodego jeszcze, nieokrzepniętego politycznie i gospodarczo kraju w momencie, w którym mógłby lepiej wykorzystać swój potencjał i szanse na zbudowanie silnego państwa.
Koń jaki jest, każdy widzi, mówi znane powiedzenie. Cytując klasyka, oczywistą oczywistością jest, że moje dzisiejsze spostrzeżenia zawarte w tym felietonie nie wzbudzą uznania u wszystkich czytelników. Widzimy przecież i obserwujemy codzienność polskiego, politycznego dyskursu, który jest oceniany negatywnie przez wszystkich jego uczestników. Różnimy się jednak zdecydowanie w ocenie wydarzeń i zjawisk jakie zachodzą na naszej scenie politycznej. Główna oś sporu przebiega między dwiema największymi partiami politycznymi, które nie potrafią już ze sobą rozmawiać normalnym językiem. W ferworze politycznej walki, zacietrzewienia, zawziętości, zaciekłości i wzajemnych oskarżeń zapomniano, że celem polityki jest dobro wspólne, pomyślność, dobrobyt i bezpieczeństwo narodu, w imieniu którego, w rozumieniu polityków, odbywa się ten codzienny, żenujący spektakl. Górę bierze najgorsza z możliwych cecha politycznej działalności – przemoc. Przemoc, przejawiająca się w słowach stała się podstawowym elementem konkurowania o poparcie społeczne, względy wyborców, o władzę. Niestety, jeśli nic się nie zmieni, coraz bliższy wydaje się być moment, kiedy od słów nastąpi przejście do czynów. To politycy poniosą odpowiedzialność za czyny, które mogą być konsekwencją wojny na słowa. Ale skutki tej wojny najbardziej dotkną polskie społeczeństwo.
Zdecydowana większość Polaków krytycznie ocenia tę podjazdową, cyniczną, a często brutalną wojnę na słowa. Część daje się w tę grę wciągnąć, bezkrytycznie przyjmując punkt widzenia i sposób przekazywania treści, które z prawdą i faktami niewiele mają wspólnego. Bo oczywiste brednie i fałsz, wielokrotnie do znudzenia powtarzane, powoli utrwalają się w świadomości odbiorców i po pewnym czasie są przez nich odbierane jako prawdziwe. Socjotechniczne zabiegi stosuje się u nas od dawna, wierząc, że polskie społeczeństwo da się kształtować na własną modłę. Najlepszym przykładem jest to, że ilość zwolenników teorii zamachu w Smoleńsku wzrasta. Nie ma ku temu żadnych przesłanek, ale lansowana, wielokrotnie powtarzana teza o zamachu zaczyna żyć własnym życiem. Umiejętnie podsycana, przez wiele osób zostaje uznana za prawdopodobną. Zaprzeczenia i przytaczanie konkretnych argumentów na niewiele się zdadzą, gdyż zwolennicy teorii zamachu wiedzą lepiej. Sztuczna mgła, hel, brzoza, wybuch, a teraz trotyl działają na podświadomość. Służy to podtrzymaniu w społeczeństwie nieufności do rządu, wrogości do naszego potężnego sąsiada i dzieleniu Polaków. Bo nieufnych, zdezorientowanych, manipulowanych Polaków łatwiej wykorzystać do swoich politycznych celów. Temu przede wszystkim służy utrzymywanie mitu zamachu. Jest potrzebny, bo daje możliwość atakowania rządu, prezydenta, premiera i całej formacji politycznej, którą uważa się za niegodną rządzenia państwem.
Teoria zamachu i wykorzystywanie jej do politycznego celu, pośród wydarzeń ostatnich dni, nie wydaje się jednak największym problemem szkodzącym państwu i społeczeństwu. W ruch poszły słowa, których z ust poważnych, inteligentnych ludzi nie słyszano w Polsce od dawna. Bo jak inaczej, jeśli nie ze zgrozą można przyjąć wypowiedź reżysera Brauna nawołującego publicznie do rozstrzeliwania dziennikarzy „Gazety Wyborczej” i stacji telewizyjnej TVN. Jak można przejść do porządku dziennego nad szkalowaniem aktora, który śmiał odmówić zagrania roli ś.p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w planowanym filmie o katastrofie smoleńskiej ? Dlaczego wypowiedź prezesa PiS, publicznie i wprost oskarżająca premiera Donalda Tuska o zamordowanie pasażerów Tupolewa nie spotkała się z powszechnym potępieniem i reakcją odpowiednich organów państwa ? Czy hasła głoszone przez ONR i inne ultraprawicowe oraz często faszyzujące organizacje, mają coś wspólnego z najaktywniejszą partią opozycyjną ? Czy kibole, z kominiarkami na twarzach, tak wytrwale walczący z policją na ulicach Warszawy w Święto Niepodległości mogą dalej liczyć na wsparcie tej samej partii ?
Polska polityka zmierza w złym kierunku. Po ostatnich wydarzeniach nie ma złudzeń, że zaczyna to wszystko przybierać formy niebezpieczne dla obywateli i państwa. Przypadek Brunona K., który zbierał materiały wybuchowe w celu wysadzenia w powietrze gmachu Sejmu oraz zabicia prezydenta i premiera powinien być ostatnią przestrogą dla ludzi, którzy rozpoczęli i kontynuują wojnę na słowa. Tolerowanie takiego języka w polskiej polityce, języka nietolerancji, nienawiści i szczucia jednych przeciwko drugim doprowadzić może do katastrofy, której skutków nie da się dzisiaj przewidzieć. Przegrają wtedy wszyscy, a wygranych nie będzie.
Eligiusz Mich
Przewodniczący Platformy Obywatelskiej RP
Powiatu Ostrowieckiego
Ostrowiec Św. 8.12.2012
Napisz komentarz
Komentarze