Inflacja jest w zasadzie pojęciem ekonomicznym dotyczącym procesów wzrostu poziomu cen rzutujących na zachwianie proporcji podziału dochodu narodowego. Specjaliści wyróżniają stopnie inflacji w relacjach procentowych i dzielą je na: inflację pełzającą, kroczącą oraz galopującą hiperinflację. Zagłębiając się dalej w te zawiłości można jeszcze wyróżnić inflację popytową wywołaną nadmiarem pieniądza w publicznym obiegu oraz inflację kosztową kreowaną przez wzrost kosztów produkcji. Ale nie o ekonomiczną narrację tu będzie chodzić, lecz o szersze rozumienie owego pojęcia przeniesionego na grunt społecznych, politycznych, a także legislacyjnych problemów, z którymi mamy często do czynienia. Przedtem nie od rzeczy będzie odwołać się do historii opowiadającej o utracie wartości czyli inflacji akceptowanych niegdyś ideologii aspirujących do filozoficznych systemów społecznych XX wieku, zwłaszcza komunizmu i liberalizmu. Oczywiście komunizmu w rozumieniu marksowskim, którego nie należy utożsamiać z wypaczonymi eksperymentami praktykowanymi w byłym ZSRR. W tym sensie był niegdyś ideologiczną pożywką lewicowych ruchów społecznych w Europie. Tak działo się po I wojnie w Niemczech i Hiszpanii a po II wojnie światowej głównie we Włoszech, Grecji i Francji. Wykluczamy z tej listy kraje przypisane wówczas wpływom radzieckim, bo tu nie było mowy o jakimkolwiek wyborze. Tamę temu procesowi postawił gen. Georg Marshall, który w przemówieniu na Uniwersytecie Harvarda (5. VI. 1947 r.) przedstawił deklarację pomocy gospodarczej w postaci żywności, kredytów i dóbr inwestycyjnych dla zrujnowanych wojną krajów Europy. Pomoc tę USA zaoferowały również ZSRR i jego satelitom. Polska poważnie rozważała udział w tym projekcie, lecz na polecenie Stalina musieliśmy z niej zrezygnować. Natomiast kraje Europy Zachodniej skorzystały z planu Marshalla z wiadomym powszechnie skutkiem. Tym samym odrzuciły socjalistyczny model państwa. W zamian, na gruncie wzrastającego dobrobytu krajów Zachodu, umocnił się system liberalizmu ekonomicznego jako pochodna sukcesu gospodarczego. Jednak liberalizm przy całym swym pragmatyzmie ekonomicznym zdaje się być też przeżytkiem kontestowanym przez społeczności europejskie, co potwierdzają wybuchy niezadowolenia w niektórych krajach zrzeszonych w Unii. Ze zjawiskiem tym spotykamy coraz częściej także w naszym kraju, na razie w formie pełzającego protestu, inspirowanego zwłaszcza przez młode pokolenie. Po prostu coś się w świecie zmieniło i to coś zmusza ludzi do poszukiwania alternatywnych form ustroju ekonomicznego dającego szansę dla względnej równowagi społecznej. Na tym tle wyłania się kwestia autorytetów potrafiących oddziaływać na opinię publiczną, zdolnych moderować jej odruchy. Jednak według diagnoz socjologicznych właśnie przeżywamy w tej przestrzeni proces inflacji. Bo czas wielkich autorytetów jest już tylko zabytkiem historii. Więc z okazji świąt państwowych jedni wskrzeszają pamięć Józefa Piłsudskiego, inni Romana Dmowskiego. Zaś legenda pierwszej „Solidarności”, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Lech Wałęsa traktowany jest w najlepszym wypadku jak „Miś z okienka”. Nawet polski papież Jan Paweł II, któremu zawdzięczamy zwrot dziejowy w nie tylko w skali europejskiej, powoli oddala się w niepamięć wraz z głoszonymi przez niego naukami. Nobliści Czesław Miłosz czy Wisława Szymborska jeszcze za życia byli przedmiotem podejrzliwych insynuacji. O innych autorytetach, zwłaszcza tych żyjących lepiej nie wspominać. Tu nastąpił już rodzaj hiperinflacji. Moralny autorytet opozycji lat 80 -tych Władysław Bartoszewski, czy Zbigniew Brzeziński orędownik spraw polskich, wpływowy polityk w sferach rządowych USA, za swoje publicznie wypowiedziane opinie spotkali się z anatemą. Pośród aktualnie działających polityków nie sposób doszukać się choćby jednego, którego obdarzano by stosownym autorytetem. Dla rozrywki wypada przypomnieć, że w czasach zamierzchłego PRL-u we wszystkich instytucjach musiały widnieć na ścianach portrety „pierwszych osób w państwie” i każdy wiedział kto tu rządzi. Wraz z nastaniem epoki Gierka obyczaj ten na szczęście zarzucono. Dziś dopiero byłby galimatias gdyby co chwila trzeba było owe monidła zamieniać na aktualne, nie mówiąc już o dorysowywaniu im wąsów czy innych ośmieszających akcesoriów. Trwająca w naszym kraju „zimna wojna” obozów politycznych jest jednym z głównych sprawców upadku autorytetów. A ci którzy za takich się uważają są jak meteory pojawiające i znikające w przestrzeni kosmicznej. Autorytet to jest coś, co poczytujemy jako przymiot niepodważalny. Zaś współczesność proponuje nam odejście od takiego myślenia, bo w istocie nic nie jest niepodważalne. Skądinąd chlubimy się tym jako atrybutem demokracji. Więc skoro w obrębię wartości systemów społecznych doszliśmy do patowej sytuacji i podobnie odnosimy się do osobowości przywódczych, to może, patetycznie rzecz ujmując, warto zarzucić kotwicę w miejscu, gdzie tworzone są reguły społecznego ładu, czyli stanowienie prawa. Skład parlamentu, cokolwiek o nim sądzimy nie powinien być miejscem dekompozycji narodowej spójności. I nie chodzi o dziejące się tam spory, bo są one immanentną częścią „stawania się polityki” w warunkach demokracji. Rzecz idzie o owe stanowienie prawa, które jest spektakularnym przykładem jego inflacji. Bowiem o mocy prawa decyduje jego głęboko przemyślana jakość a nie ilość. Jeśli któryś z klubów parlamentarnych ustami swojego rzecznika melduje narodowi, że wnieśli do laski marszałkowskiej 120 projektów ustaw ( a były takie przykłady), to natychmiast rodzi się pytanie o co w tych projektach chodzi? Czyżby państwo dopiero formowało swoją legislację? A może postęp jest tak szybki, że co i raz trzeba zapisy ustawowe aktualizować? A może prawo usiłuje wkraczać w najciaśniejsze zakamarki życia obywateli? Wobec tych oszałamiających statystyk takie pytania ma powody postawić dyletant, bo ludzie obeznani z prawem mogą mieć zupełnie inne zdanie. Obfitość ustaw niewątpliwie ma swoje przyczyny, lecz skoro tak się dzieje, to nie należy obciążać statystycznego obywatela obowiązkiem ich znajomości ergo przestrzegania. Więc wydaje się, że znajomość przepisów nie powinna być okolicznością obciążającą. A czy sami prawnicy znają je na pamięć? Podobnie dziej się w publicznej erystyce gdzie doszliśmy chyba do granic kultury wymiany poglądów. Nie lepiej dzieje się w innych dziedzinach naszego życia. Wystarczy wziąć pod uwagę choćby media te drukowane lub elektroniczne. Czasopisma, zwane tabloidami, goniące za sensacją nie troszczą się o rzetelność, lecz o poczytność. Więc spłycają nie koniecznie sprawdzone wiadomości, odzwyczajając czytelnika od refleksyjnego myślenia. Kurczy się rynek czasopism wzbogacających intelektualnie człowieka. W programach telewizyjnych dysponujących coraz lepszą, wyrafinowaną techniką cyfrową mamy dostęp do dziesiątek stacji nadawczych, lecz tylko nieliczne mają aspiracje coś sensownego zaproponować. Seriale to jest to! W innych dziedzinach kultury też można dopatrzeć się inflacji, ale to już bardziej skomplikowana sprawa. A skoro zaczęliśmy od inflacji ekonomicznej to jedno jest pocieszające. Złotówka na razie trzyma się dobrze! Oby…
Wojciech Kotasiak
Napisz komentarz
Komentarze